STRATY

STRATY

Jesienią 2008 r., mój kumpel od kieliszka i nie tylko, zaprosił mnie na koncert znanej szantowej kapeli. Miał on miejsce w knajpie „Gniazdo Piratów”, czytaj: po polsku: „gdzie trup ściele się gęsto, a za kołnierz się nie wylewa”. Z każdą zagraną melodią na stolikach przybywało opróżnionych szklanek po piwie, z mojej zaś ubywało powoli, gdyż z racji znajomości z gospodarzami lokalu korzystałem z mocniejszych i zmrożonych trunków na jego zapleczu. W pewnym momencie, może w połowie koncertu, dostrzegłem kilka metrów ode mnie prześliczną dziewczynę: szczupłą brunetkę o prostych włosach sięgających tuż za ucho i subtelnie pociągłej twarzy. Wypisz wymaluj – Juliette Binoche z „Niebieskiego”. Nie mogłem oderwać  od niej wzroku. Ze zdawkowych słów, które rzucała tu i tam, wywnioskowałem, że jest sama.  Chyba musiałem mieć już nieźle w czubie, bo nie wytrzymałem. Poszedłem na zaplecze, strzeliłem najpierw pięćdziesiątkę, a następnie obcasami przy jej stoliku. Lepiej momentu wycyrklować nie mogłem. Tajemnicza nieznajoma trzymała w ręku papierosa i i ukradkiem rozglądała się, najwyraźniej za źródłem ognia. Znalazłem się na posterunku rzucając mimochodem kilka zdawkowych uwag na temat koncertu. Wróciłem na miejsce i zatonąłem w pozbawionych nadziei rozmyślaniach. Kiedy po raz kolejny wracałem z zaplecza, przedmiot moich westchnień siedział już przy moim stoliku. „Zuzanna” – przedstawiła się –„Zuza jeśli wolisz”. Resztę koncertu spędziliśmy razem. Ona sączyła piwo z sokiem, ja od czasu do czasu wódkę, tłumacząc się lepszą tolerancja organizmu i wsparciem elokwencji. Po skończonym koncercie poszliśmy na Stare Miasto, Trakt Królewski i gdzie oczy poniosły. Rozmawialiśmy o wszystkim, ja o Moskwie, ona o studiach w Lyonie; o mężczyznach, o kobietach; o Brelu, Brassensie, dogmacie Świętej Trójcy, o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy, o dawnych miłościach i obecnych nadziejach. Może o gwiazdach na niebie nie, ale i tak nam cały czas towarzyszyły. Około 4 nad ranem odprowadziłem ją pod klatkę, wypaliliśmy ostatniego papierosa i rozstaliśmy się tak, jak poznaliśmy. Z wzajemną fascynacją, po cichu i bez wylewności. Tak się czasem zastanawiam, czy gdyby alkohol tak szybko ze mnie nie wywietrzał, to czy miałbym odwagę  poprosić ją o numer telefonu…

W maju ubiegłego roku, tuz po śmierci mojego Taty, zwróciłem się do jego partnerki o zwrot rzeczy osobistych. Wśród nich był dowód osobisty niezbędny przy załatwianiu pogrzebowych formalności. Otrzymałem de facto odmowę, a majstrowanie znienawidzonego babsztyla przy sprawach pozostałych po moim Tacie doprowadzało mnie do istnej furii. Po trwającej dwa dni bezskutecznej szarpaninie, znajomy adwokat poradził mi, bym zgłosił na komisariacie bezprawne zawłaszczenie dokumentów, a następnie w asyście policji odwiedził ostatnie miejsce zamieszkania mojego Taty. Uspokojony, z przygotowanym planem działania, poszedłem do sklepu po pół litra i piwo. Żeby się „odstresować”. Następnego dnia rano zadbałem o poprawiny i poszedłem się przespać. Wreszcie udałem się na komisariat przy ulicy Wilczej. Obecni na recepcji policjanci w liczbie dwóch wyrazili swoje desinteressement względem mojej chęci złożenia zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa. Powód wydał mi się oczywisty. Panowie byli w trakcie parzenia sobie kawy i najwyraźniej ja - w roli marudnego petenta – im przeszkadzałem. Zdenerwowało mnie to więc dałem wyraz swojej irytacji. Prawdopodobnie, również za pomocą podniesionego głosu. Zreflektowałem się, więc napomknąłem też o swoich emocjach i wypitym alkoholu. Ale przecież, pomyślałem, nie przyszedłem się awanturować, tylko zdobyć proste zaświadczenie. Policjant zbadał mnie alkomatem i potwierdził obecność alkoholu. Nie musieli zasłaniać się już swoim lenistwem, po prostu kodeks postepowania karnego zabrania przystępować do czynności prawnych osobom nietrzeźwym. Pamiętam, że trzasnąłem bramką prowadzącą na recepcję, po czym, ubarwiając swoje pijackie krasomówstwo stekiem słów powszechnie uznawanych za niecenzuralne, zrobiłem oniemiałym z wrażenia policjantom wykład na temat funkcjonariuszy publicznych, którzy swoją służbą i poświęceniem, za pieniądze podatnika stają na straży jego praw. A nie piją kawę zamiast. Pamiętam, że patrzyli na mnie jak na małpę, którą ktoś omyłkowo wypuścił z zoo. Opuściłem komisariat trzaskając drzwiami i wylewając z siebie kolejną porcję podwórkowej łaciny. Do domu wróciłem bez przeszkód. Biorąc pod uwagę maniery naszej policji do dzisiaj się dziwię, że nie oberwałem pałą po głowie, zakuty w kajdanki i wywieziony na izbę z postawionymi zarzutami miotania gróźb karalnych i stawiania czynnego oporu. Z pewnością bardziej stanowcza interwencja posterunkowych pozwoliłaby na zebranie stosownego materiału.

Wieczornemu eksploatowaniu zasobów internetu, od kilku lat towarzyszył mi alkohol. Wódka, piwo, nalewki. A najczęściej wszystko razem. Moja głowa pracuje wtedy szybciej – tłumaczyłem sobie – a wyobraźnia nabiera barw. Któregoś razu, zdenerwowany niewłaściwie, jak mi się zdawało, aplikacją postanowiłem usunąć ją i zastąpić nową wersją, spiraconą. Nie chciała mi odpalić więc zacząłem grzebać w rejestrach. Na trzeźwo dawałem sobie z tym radę. Na trzeźwo. Poirytowany nie dość doskonałym formatem wyświetlanego obrazu zacząłem czytać znalezione w sieci instrukcje w języku angielskim. Którym nie władam. Każde kolejne niepowodzenie kwitowałem szklanką wódki. Po omacku ściągałem z sieci jakieś śmiecie, co chwila resetując komputer i uruchamiając ponownie. Moja niecierpliwość nakręcała stan galopującej irytacji. Przecież nie pozwolę się pokonać głupiej maszynie! Dopiąłem swego. W efekcie rozwiązywania problemu za pomocą metody prób i błędów doprowadziłem ją do stanu śmierci klinicznej. Wtedy otworzyłem kolejną butelkę i postanowiłem zrobić rzecz najgłupszą na świecie – przeinstalować system. Była może 2 – 3 w nocy, gdy zamroczony alkoholem stwierdziłem, że dwie partycje rozmnożyły mi się w cztery. I nie był to efekt podwójnego widzenia. Pamięci na dyskach wirtualnych nie byłem w stanie się doliczyć, co gorsza, plików własnych również. Choć trzymałem je na dysku D, wyparowały niczym kamfora. Moje notatki z kilkunastu lat, wszystkie recenzje, artykuły, praca magisterska, materiały do innych prac. Owszem, miałem je zduplikowane na paintdrivie; kłopot w tym, że kilka dni wcześniej zgubiłem go, oczywiście po pijaku. Kolokwialnie mówiąc, moja praca z ostatnich kilkunastu lat poszła ch… p… w d…  się j… Skonstatowawszy ten fakt padłem na twarz spać. Następny poranek należał do tych, których człowiek woli nie pamiętać. Wstyd i upokorzenie. Wściekłość na własną głupot e – mało powiedziane. Życzyłem sobie śmierci. Czułem się jak osoba, która poprzedniego wieczoru sama wydała na siebie wyrok, sama wspięła się na szafot, sama uruchomiła dźwignię gilotyny. Tylko, nie wiedzieć czemu, w odciętej głowie nadal kotłowały się najczarniejsze myśli.

P.S Dwa dni później, w oparciu o program do odtwarzania zaginionych plików, wszystkie w formacie word odzyskałem. Głowę również. Zdałem sobie sprawę, że jeśli nie zrobię czegoś ze sobą i swoim piciem, oznaczać to będzie wyłącznie odroczenie wyroku.

 

Autor: MM